Dalszy ciąg życia? Zatem czas na wyzwania. Przybliżę marzenia, wejdę w nie, zanurzę się i wytarzam. Już trzy miesiące po tym, jak dostałem nowe życie zacząłem jeździć. Daleko jeździć i dużo pisać. I utrwalać obrazy w pamięci aparatu. Wciągnęły mnie krainy z dawnych snów: proste, skromne, nieuczone. Nastawione na codzienne przetrwanie. Skoncentrowane na życiu na metrze kwadratowym. Koniec świata, margines przetrwania. Gdy stamtąd spoglądam na poukładaną, zasobną Europę – widzę ją jak scenę z jakiejś sztuki teatralnej. Siedzę w ciemnym miejscu w ostatnim rzędzie, skąd niewiele widać. Niemal nie słychać słów aktorów. Ja przyglądam się temu dostatniemu widowisku z oddalenia i z rezerwą.
Podróżujemy. Ja i Asia. Będziemy nadal, jeśli tylko będzie otwierał się kolejny dzień. Jak podróżujemy? Jako kolekcjonerzy ekstremalnych bodźców i amatorzy bliskich spotkań z odmiennością. Bezlitośnie i otwarcie odrzucamy okrojoną i powierzchowną wersję oglądania świata, jaka dominuje w sztampowej, a więc zorganizowanej, objazdowej, pośpiesznej współczesności. Nie ślizgamy się po powierzchni globu i nie zaliczamy zabytkowych budowli, nie odfajkowujemy punktów na mapie, nie okupujemy hotelowych basenów i szwedzkich stołów uginających się pod ciężarem żarcia. Nasze wyprawy są w pełni niezależne, zindywidualizowane, skrojone dla nas przez nas samych. Kierują nas tam, gdzie chcemy. Nie są zgodne z narzuconym, sztywnym rozkładem jazdy. Trasę wytyczamy sobie pobieżnie, a ramy czasowe są elastyczne. Korygujemy jej bieg z dnia na dzień. My nie oglądamy szyby autokaru ani nawet tego, co za szybą. Kontaktujemy się z tym, co widać bez szyby. I jesteśmy z tą rzeczywistością sam na sam i tak długo, jak trzeba.
Slow travelling to przywilej samodzielnych wypraw. Własnych. Więc na przykład siedzimy sobie w nepalskiej wiosce przez tydzień. Już po dwóch dniach leniwego włóczenia się wiemy, gdzie na wzgórzu są kurhany, gdzie pustelnia, gdzie najlepsza restauracja. Znamy osiedlonego tu niemieckiego piekarza. Zaznajamiamy się z mnichami. Towarzyszymy im przy posiłkach. Rozsmakowujemy się w lokalnych daniach. Orientujemy się, gdzie kto i z kim mieszka, jakie ma zwyczaje. Poznajemy miejscową „czarownicę”. Jak się okazuje, jest po prostu głuchoniemą od urodzenia, zaniedbaną z powodu biedy i odrzucenia – wyrzutem sumienia tej wioski. Czujemy to miejsce, oglądamy je w pogodę i niepogodę, w każdej porze dnia i nocy. Powoli staje się ono cząstką nas. Świat stoi otworem, zaprasza. Korzystamy. Kula ziemska z rozpiętym zamkiem błyskawicznym. Wszystko wysypuje się na ekran monitora. Współczesna internetowa arogancja czy wolność? Znamy, ja i Asia, drogi. Droga jest tam, gdzie decydujemy się iść. Ale: nie idziemy tam, gdzie jest droga. Niezaprzeczalnie istnieją: turystyczna rutyna, podróżniczy banał, ciepełko zasikanego baseniku dla wszystkich. Ba, mają się dobrze, nawet święcą triumfy. Amerykańscy emeryci z workiem pigułek pod pachą, z przewodnikiem biegle mówiącym w ich ojczystym języku, usadzeni w luksusowym autokarze. Widziałem takich na mongolskim stepie. Spędzili na nim dwa dni i szybko polecieli zobaczyć Wielki Mur Chiński, potem do Singapuru, potem do Moskwy, by po tygodniu znów rozsiąść się przed kominkiem w swoim tekturowym domku w Arkansas. Z Mongolii z pewnością nie zrozumieli nic. Nie poczuli jej, nie mieli czasu, by się nad nią zatrzymać.