Smak życia przypełza do mnie, gdy jestem daleko od Krakowa. Kiedy przemierzamy odległe kontynenty bądź zwiedzamy krańce Europy. To pewnie dla kogoś zabrzmi obrazoburczo, ale wciąż czuję, że w moich stałych miejscach świat oferuje mi niewiele. Niewiele miąższu życia. Objawy odstawienne po powrocie do kraju osaczają, przygniatają, wgniatają w łóżko. Regularność, powtarzalność. Wciąż te same twarze, zakręty, kamienice, takie same nic nieznaczące drobiazgi do rozwikłania. Obijam się o stare meble, wpadam na znane mi rogi ulic, ocieram o znajome sklepowe lady. Tu – smutek. A tam, tysiące kilometrów stąd, w beztroskiej próżni natychmiast się podnoszę, wystrzeliwuję na powierzchnię jak peryskop. Tam skreśliłem pierwsze zdania pierwszej książki. Adrenalina przemieszana z lękiem to treściwa zaprawa, żyzny grunt dla tworzenia. Od razu do głowy cisną się pomysły, wyświetlają się na podpatrzonym egzotycznym tle, znakomicie wkomponowywane w nastrój podróży, z których każda miała być… ostatnia. Skrzętnie zapisywałem te myśli, nierzadko okupując kafejki internetowe, w których notorycznie wyłączano prąd, a klawiaturę trzeba było przełączać na alfabet łaciński. Z wypraw przywoziłem zapełnione pendrive’y, ale i stosy notatek, zeszycików, karteluszków, bibułkowych serwetek z nagryzmolonymi na nich słowami i zdaniami. Po powrocie do domu przelewałem wszystko na ekran laptopa, dopieszczałem. Podobnie dzieje się z materiałem utrwalonym w pamięci aparatu. Kilkadziesiąt gigabajtów z każdej wyprawy. Selekcjonowanie najlepszych obrazów – na bieżąco. Codzienne oczyszczanie płytek. Kasowanie jak aborcja – by zrobić miejsce następnym ujęciom, by zredukować przesyt obrazów. Kolejnego dnia kolejne sito. Przez durszlak przelatują kadry mniej doskonałe. Odcedzamy redundancję, pozostaje najsmakowitsza porcja. Potem te zdjęcia, zaklęte w cyfrowej pamięci, spędzają kilkanaście godzin w samolocie i zmęczone zasypiają na blacie krakowskiego stołu. I wtedy zaczyna się najbardziej żmudna praca. Sortowanie, wybieranie, porównywanie. Kondensowanie kilkunastu tysięcy ujęć do jednego tysiąca, później do pięciuset najlepszych zdjęć, potem ścisła pula dwustu, by z nich ułożyć kompozycje współgrające ze sobą tematycznie i artystycznie, by dopasować kolorem, światłem, tonacją, dynamiką, motywem, pionem, poziomem. I takimi kryteriami, których nie da się zdefiniować, a nawet uchwycić, bo są osobiste i eteryczne. Unoszą się, błądzą, szukają swojej nazwy. Decyzje przycupnięte w zakamarkach myśli. Na tym etapie wkracza mój guru: pomocnik, grafik, technik o duszy twórcy, wyczuciu artysty. Przegląda wybrane obrazy, proponuje połączenia zdjęć; ja wysuwam własne pomysły. Często dymiło na łączach, ścierały się wizje artystyczne. Setki godzin pracy przyniosły spełnione projekty – kilkaset fotograficznych zestawów. Tak narodził się album „Gdzie śmierć nie sięga” (wydawnictwo Astra, 2013), a z niego wykluł się pomysł cyklu kilku podróżniczych wydawnictw ilustrowanych zdjęciami wydrukowanych pod wspólnym tytułem „Mgnienie oka”. Zaś z wypraw na Syberię (śladami dziadka zesłańca) i do Mongolii wyrosła powieść „Bez pamięci” (Astra, 2014). Podróż do Lwowa zaowocowała opowiadaniem opublikowanym w antologii „Nie pytaj o Polskę” (AMEA, 2009), zaś podczas pobytów w Peru, Tajlandii i na Sri Lance narodziło się kilka opowiadań ze zbioru „OFF”(Astra, 2016).