MOJE FOTO (3)

MOJE FOTO (3)

Smak życia przypełza do mnie, gdy jestem daleko od Krakowa. Kiedy przemierzamy odległe kontynenty bądź zwiedzamy krańce Europy. To pewnie dla kogoś zabrzmi obrazoburczo, ale wciąż czuję, że w moich stałych miejscach świat oferuje mi niewiele. Niewiele miąższu życia. Objawy odstawienne po powrocie do kraju osaczają, przygniatają, wgniatają w łóżko. Regularność, powtarzalność. Wciąż te same twarze, zakręty, kamienice, takie same nic nieznaczące drobiazgi do rozwikłania. Obijam się o stare meble, wpadam na znane mi rogi ulic, ocieram o znajome sklepowe lady. Tu – smutek. A tam, tysiące kilometrów stąd, w beztroskiej próżni natychmiast się podnoszę, wystrzeliwuję na powierzchnię jak peryskop. Tam skreśliłem pierwsze zdania pierwszej książki. Adrenalina przemieszana z lękiem to treściwa zaprawa, żyzny grunt dla tworzenia. Od razu do głowy cisną się pomysły, wyświetlają się na podpatrzonym egzotycznym tle, znakomicie wkomponowywane w nastrój podróży, z których każda miała być… ostatnia. Skrzętnie zapisywałem te myśli, nierzadko okupując kafejki internetowe, w których notorycznie wyłączano prąd, a klawiaturę trzeba było przełączać na alfabet łaciński. Z wypraw przywoziłem zapełnione pendrive’y, ale i stosy notatek, zeszycików, karteluszków, bibułkowych serwetek z nagryzmolonymi na nich słowami i zdaniami. Po powrocie do domu przelewałem wszystko na ekran laptopa, dopieszczałem. Podobnie dzieje się z materiałem utrwalonym w pamięci aparatu. Kilkadziesiąt gigabajtów z każdej wyprawy. Selekcjonowanie najlepszych obrazów – na bieżąco. Codzienne oczyszczanie płytek. Kasowanie jak aborcja – by zrobić miejsce następnym ujęciom, by zredukować przesyt obrazów. Kolejnego dnia kolejne sito. Przez durszlak przelatują kadry mniej doskonałe. Odcedzamy redundancję, pozostaje najsmakowitsza porcja. Potem te zdjęcia, zaklęte w cyfrowej pamięci, spędzają kilkanaście godzin w samolocie i zmęczone zasypiają na blacie krakowskiego stołu. I wtedy zaczyna się najbardziej żmudna praca. Sortowanie, wybieranie, porównywanie. Kondensowanie kilkunastu tysięcy ujęć do jednego tysiąca, później do pięciuset najlepszych zdjęć, potem ścisła pula dwustu, by z nich ułożyć kompozycje współgrające ze sobą tematycznie i artystycznie, by dopasować kolorem, światłem, tonacją, dynamiką, motywem, pionem, poziomem. I takimi kryteriami, których nie da się zdefiniować, a nawet uchwycić, bo są osobiste i eteryczne. Unoszą się, błądzą, szukają swojej nazwy. Decyzje przycupnięte w zakamarkach myśli. Na tym etapie wkracza mój guru: pomocnik, grafik, technik o duszy twórcy, wyczuciu artysty. Przegląda wybrane obrazy, proponuje połączenia zdjęć; ja wysuwam własne pomysły. Często dymiło na łączach, ścierały się wizje artystyczne. Setki godzin pracy przyniosły spełnione projekty – kilkaset fotograficznych zestawów. Tak narodził się album „Gdzie śmierć nie sięga” (wydawnictwo Astra, 2013), a z niego wykluł się pomysł cyklu kilku podróżniczych wydawnictw ilustrowanych zdjęciami wydrukowanych pod wspólnym tytułem „Mgnienie oka”. Zaś z wypraw na Syberię (śladami dziadka zesłańca) i do Mongolii wyrosła powieść „Bez pamięci” (Astra, 2014). Podróż do Lwowa zaowocowała opowiadaniem opublikowanym w antologii „Nie pytaj o Polskę” (AMEA, 2009), zaś podczas pobytów w Peru, Tajlandii i na Sri Lance narodziło się kilka opowiadań ze zbioru „OFF”(Astra, 2016).

Dodaj komentarz

Close Menu
×
×

Koszyk