Ktoś nazwał mnie kiedyś fotografem biedy, smakoszem koloru, wyławiaczem surrealizmu, artystą z astralnego namaszczenia. Mam nadzieję, że moje zdjęcia są odbierane jako naturalne i prawdziwe. Zatrzymane mrugnięciem migawki oka, pośpiesznie wykadrowane, czasem lekko nieostre, często surowe i brudne. Używam najprostszego aparatu cyfrowego zafiksowanego na funkcję inteligentnego automatu. Tam nic się nie ustawia; przynajmniej ja nie używam innych opcji. Bo jest tylko sekunda lub dwie na skierowanie obiektywu i naciśnięcie spustu. Nie ma czasu i miejsca na triki. Więcej w tym wyczarowanego przypadku niż pedantycznej aranżacji. Więcej sztuki niż techniki. Aparat szybki jak migawka oka. Zdjęcia robione pośpiesznie, bez chwili wahania, ledwie wycelowane, strzelane na wyczucie, sterowane emocjami, bez przymierzania się do tematu. To też swoiste łapanie świata. Tarcza strzelnicza pojawia się ad hoc. Tam, gdzie właśnie zagra paleta świateł. Gdzie uwagę przykuje wygięcie ciała, jakaś artystyczna zbieżność paru elementów: coś bardzo równego i gładkiego lub asymetryczny obraz, spokój bez jednego drgnięcia i podmuchu, albo coś bardzo nie na miejscu, pociągająca anomalia sytuacji. Wciąż mi się zdaje, że to ja obiektywem maluję te sceny, a raczej, że one same wydobywają się z pustki, wyłaniają na widok rozpaczliwie szukającego aparatu, skaczą mi do oczu.
Na ile są te zdjęcia plastyczne, a na ile towarzyszy nam próba oddania jakiejś treści? Jak ma się forma, wrażenie zawarte w fotografii do jej przekazu? Jestem przekonany, że obraz ma dostarczać przeżyć estetycznych, a nie przekazywać jakąś nadrzędną treść. Kolor, kształt, nastrój są dużo istotniejsze niż to, co „autor chciał powiedzieć”. Być może nic specjalnego nie chciał powiedzieć. Może po prostu chciał pokazać połamanych ludzi na plugawym tle, kogoś spluwającego na tle bajora śmieci, płomień zapalany w ustach ciała przygotowanego do kremacji. Intuicja, emocje, wrażenia. Symbole. Obraz ma uderzyć. Wprawić widza w ostry stan emocjonalny, zaciekawić. Nawet oszołomić swoją formą. Bez przeuczenia i przeintelektualizowania – to moja dewiza. Ktoś z moich znajomych narzeka na brak odniesień do tak zwanej kultury wyższej. Rozumiem, że wyższej niż kultura sikania na ulicy czy spania na peronie w Indiach, albo wystawiania się na sprzedaż w klubie go-go w Bangkoku. Słusznie zauważone – odwołania do kultury wyższej zostały zaniechane. A i landrynkowe widoki przeważnie pomijaliśmy, zarówno ja, jak i moi artystyczni cenzorzy. Ja – buntownik, a nawet turpista, na tę zwyczajność, tę „brzydotę”, która mnie uwodzi, bo jest najczystsza i najprawdziwsza, stawiałem. I to ten zwykły, nieupozowany „ich świat” (tak żyje i wygląda większość mieszkańców Trzeciego Świata) chciałem pokazać. To jest korona mojej pracy. Albumy mają opowiadać o zwykłych ludziach w ich naturalnym otoczeniu; niekoniecznie o zabytkach i dziedzictwie kulturowym. Nie znoszę dorabiać mądrych teorii do rzeczy prostych. Na przykład na pewnym zdjęciu z Marrakeszu wzór płytek z grobowców jest skomponowany ze zdjęciem ze sklepu mięsnego, gdzie czerwony ochłap wyeksponowano na podobnym tle. I o to właśnie mi chodzi. O to skojarzenie formy, a nie doszukiwanie się, co ma mięso do królewskiego grobu. Zatem ilustracje zostawiają miejsce dla domysłów i kłują wyobraźnię ostrogami.